My tutaj, w naszej uważnościowo-terapeutycznej bańce, często gęsto mówimy do siebie, w sensie do naszych bliskich “psychologią”.
Diagnozujemy siebie i innych, cytujemy psychologiczne podcasty, nazywamy zaburzenia czy dysfunkcje. Od prostego:
“Weź odpowiedzialność za swoje emocje, bo nikt tego za ciebie nie zrobi
po bardziej złożone typu:
“Wydaje mi się, że nie przeżyłeś jeszcze smutku rozczarowania swoim tatą i projektujesz to na mnie”
albo:
“Widzę, że łatwiej ci się gniewać niż skonfrontować z żałobą”
Czy chociażby:
„Zależy mi żeby tworzyć relację gdzie nazywamy swoje potrzeby i jednocześnie stawiamy wyraźne granice”.
Ktoś powie: to świetnie, rośnie świadomość społeczna. Jasne, ale to tylko część prawdy. W praktyce ze wszystkim można przesadzić. Samo napchanie sobie głowy informacjami nie jest równoznaczne z mądrością stosowania czegoś w praktyce. To, że mam intelektualną zgodę na swoją wizję, dajmy na to, bliskości i umiem o tym przekonująco mówić nie znaczy, że w tę bliskość w ogóle umiem.
Nie mylmy marzeń z rzeczywistością.
Definicji z życiem.
Informacji z mądrością.
I przede wszystkim: mówmy do siebie życiem, nie okrągłymi formułkami.
Naprawdę można powiedzieć to co się czuje, nie to co naszym zdaniem to oznacza lub jak można by to przyporządkować.
„mega mnie wkurza to, że nie masz pracy i jeśli tego nie zmienisz będę chciała się rozstać”
jeśli akurat to we mnie gra na ten moment, zamiast:
„czuję, że twój brak bracy triggeruje we mnie deficyt poczucia bezpieczeństwa, a twoja prokrastynacja odnośnie pracy to lęk przed porażką – porozmawiajmy o tym”.
To nie jest wpis przeciwny korzystaniu czy rozwijaniu psychologicznej wiedzy, absolutnie nie. To jest wpis o proporcjach i nie traceniu kontaktu z treścią życia poprzez zasłanianie się tą wiedzą – diagnozami czy formułkami.
Życie jest WIĘKSZE niż jakakolwiek próba opisania go.