Wszyscy znamy powiedzenie „cisza przed burzą”. W medytacji występuje zjawisko „ciszy po burzy”.
Widać to szczególnie na odosobnieniach medytacyjnych, ale podczas codziennej praktyki też. Siadasz, zaczynasz obserwować oddech, albo doznania w ciele i żadnego odprężenia, żadnego błogostanu. Tylko natłok myśli, emocji, rozkmin i żali…Wir lęków i ruminacji. Rzuca się wewnętrznie z kąta w kąt. Względnie pulsuje nieprzyjemnie bezruch nudy.
„Muszę wrócić do obserwacji oddechu, muszę wrócić do obserwacji oddechu” – też nie działa.
Stosujesz techniki medytacyjne i jest jeszcze gorzej. Przerywasz medytację „bo nie działa” – ale to całe mentalne migotanie zostaje z Tobą, tyle że rozpraszasz uwagę zajęty czymś ulegając wrażeniu że coś ucichło.
Zostań. Przyjmij to. Jest ch…wo? Niech będzie.
Cały ten spektakl wydarza się w nas i w nas wygasa. Akceptacja burzy prowadzi do ciszy po burzy. Nieunikanie jednego doświadczenia wiedzie do drugiego, które jest ze wszechmiar warte poczekania.
A to z kolei wiedzie do stosowania tego w praktyce życia bez momentów medytacji sensu stricte. Gdy zaciska się pętla niechcianych wydarzeń i naprawdę nic już nie pomaga: to przynajmniej zostaje świadomość ciszy po burzy.