W grudniu skończę 44 lata. Zawsze mi dawano wiele mniej, teraz też tak jest i w sumie ja sam czuję się dużo młodziej. Clou leży jednak nie w metryce, a gdzie indziej.
Oglądam czasem filmy sprzed 20 czy 25 lat, widzę jak młodzi byli aktorzy, młode aktorki. Oglądam też czasem swoje zdjęcia jak miałem 20 lat i wraca do mnie pytanie: czy wystarczająco nacieszyłem się młodością?
Wiecie, korzystałem z niej i cieszyłem, a jakże, ale czy wystarczająco. Bo w pewnym momencie człowiek sobie zdaje sprawę, po bezpowrotnym utraceniu pewnych smaków młodości, że wystarczy ona sama by czuć radość życia. Że naprawdę nie potrzeba NIC więcej.
A mimo to można było grzęznąć w jakichś oczekiwaniach zamiast zanurzyć się – sorry za patos – w strumieniu życia. A to z kolei rodzi kolejne pytanie: czy na pewno zdrowo korzystam z obecnego etapu swojego życia, które też ma mnóstwo swoich smaków?
Przecież za 20 lat spojrzę wstecz na ten etap życia też.
I za 40 lat to samo.
Z pewnej perspektywy zasadnicze pytanie zatem brzmi: czy umiemy się cieszyć z samego faktu życia?Czy raczej wypatrujemy szczęścia za zakrętem? Czy na kolejnych etapach życia mówimy sobie o poprzednich „gdybym tylko wiedział”?
Tak szczerze: czujecie radość życia?