Spragnionym woda smakuje bardziej – czyli dlaczego osoby z deficytami bardziej łapią się na duchowość.
Ładnych parę lat temu, na spotkaniu z tak zwanym Swamim, czyli osobie zadedykowanej tylko duchowości, jedna z osób zapytała mnie z ledwo skrywaną nadzieją: czy on materializuje klejnoty?
Zapewne szukała analogii do Sai Baby, który według jego uczniów to właśnie robił z klejnotami. Bez względu kto był punktem odniesienia tego pytania pomyślałem wtedy: a co to za różnica? Jakie to ma bezpośrednie znaczenie dla twojego życia? To fajnie, że ktoś medytuje nagi na śniegu, albo nawet niech mu będzie: sypie wyczarowane dłońmi vibhuti, rodzi lingamy ustami, czy, nie ograniczajmy się, czyta w myślach i zna przeszłość i przyszłość wszystkich – raz jeszcze zapytam: jakie to ma znaczenie, że ktoś robi to czy tamto, dla tego jak żyjesz na co dzień, na świadomość siebie, na relacje z bliskimi, na stan portfela, na dobre życie po prostu…?
To zadane wtedy przez tę kobietę pytanie kryje w sobie zresztą inne ciekawe zjawisko.
A mianowicie, że osoby z deficytami, głównie akceptacji, są tymi, które najbardziej nasiąkają tak zwaną duchowością, jak gąbka wodą – całymi sobą.
Im bardziej ktoś jest sierotą emocjonalną, lub cierpiał na fizyczną nieobecność rodziców, im bardziej ktoś nie wyniósł z domu akceptacji i uznania, im bardziej trawi go egocentryzm posiłkowany niską samooceną, im większy lęk przed życiem i jego nieprzewidywalnością tym więcej gadania o energii i czakrach, uzdrowieniach siłą umysłu, mistrzach duchowych, skakania z kursu na kurs, z jednej metody medytacyjnej na drugą, tym więcej okrągłych słówek o pięknie wszechświata czy wierze w wyroki opatrzności, która okazuje się blaknąć już w starciu z mandatem na 200 złotych, tym większa potrzeba duchowego odlotu w objęciach ayahuaski, uwalniających kręgów sióstr, wolności od iluzji rzeczywistości co na koniec dnia okazuje się starym dobrym wyparciem i chowaniem przed sobą, życiem i trudami odpowiedzialności, im bardziej cierpimy na deficyty samoakceptacji, zaufania do życia, im bardziej jesteśmy wychyleni na wahadle równowagi, tym bardziej będzie nas pociągać „duchowość” pisana z wielkich liter, pompatyczna, epicka, pełna oświeceń i ostateczności, obowiązkowych wyrwań z matrixa czy prawd wszechrzeczy…
Ludzie przegięci prowadzą życia przegięte.
Bo to nie jest wpis przeciw duchowości, medytacji czy kręgom kobiet. To wpis o tym, że czerpanie z duchowości – która, podkreślmy to wyraźnie, często potrafi na niektórych polach wnieść znacznie więcej niż psychoterapia (którą to też z pełnym przekonaniem rekomenduję) – ma sens wtedy gdy nie jest kompulsywne, nie jest protezą własnych deficytów, nie staje się więzieniem dogmatu, kompensacją niskiej samooceny podobnej bycia ultrasem klubu piłkarskiego tylko zamiast racy z kwiatami w rękach.
To jest wpis o duchowości poniedziałkowej.
Osoby żyjące w większej stabilności wewnętrznej, z mniejszymi deficytami, owszem, chętnie pójdą na terapię, będą medytowały nawet i codziennie, zainteresują się szczerze spotkaniem z mistrzem duchowym czy doświadczeniami metafizycznymi, ale to nie będzie kierowało ich życiem.
Jeśli ktoś zdrowo i regularnie sypia i żyje nie ma potrzeby wielkiego odpoczynku. Jeśli ktoś pracował ostatnie dwa tygodnie fizycznie po 16 godzin na dobę ten w pierwszy wolny dzień odeśpi zmęczenie. Spragnieni piją wodę łapczywie. Napojeni po prostu piją z zadowoleniem.
A duchowość to ładunek miłości, akceptacji, autentycznej życzliwości dla siebie samego i ludzi wokół, spokoju umysłu i regeneracji, słowem, rzeczy, których wielu z nas brakuje latami.
Ale jeśli tam sama duchowość staje się „dawką energii”, zastrzykiem który przemija i którego łakniemy bez końca, czym różni się od kawy czy innych używek? Wszyscy mamy swoje deficyty. Większość z nich to projekcja na dorosłe życie kształtu nie wspierających relacji z rodzicami lub braku tej relacji. Duchowość potrafi być balsamem, ukojeniem, które mogą być bazą do rozpoczęcia procesu wewnętrznego uzdrawiania tych deficytów.
Cały twist polega na tym by umieć to wdrażać na co dzień. Żeby duchowość była stosowalna w poniedziałek rano czy czwartek wieczorem, a nie tylko od święta, na Bali, na ceremonii z Ibogainą, na odosobnieniu medytacyjnym, na festiwalu jogi. Potrzeba duchowości, samoświadomości, poznawania siebie to bez dwóch zdań fundament życia blisko siebie.
A równowaga, do której się dzięki realizacji tej potrzeby wraca, jest z definicji…zrównoważona.
PS Oczywiście są też ludzie, którzy są anty jakimkolwiek terapiom czy duchowym doznaniom i to nie dlatego, że żyją w równowadze bez ciągłego wychylenia tylko dlatego, że są, w dużej mierze, głusi na swoje potrzeby i deficyty.
PS 2. Opisane tutaj zjawisko nie dotyczy tylko tak zwanej duchowości. Inne deficyty równowagi jak pracoholizm, uzależnienie od adrenaliny, sporty trenowane kompulsywnie, nieposkromiona chciwość i inne powodowane są często przez ten sam mechanizm.
PS 3. Życie jest złożone. Nie potępiałbym w czambuł duchowej żarliwości. Ja na przykład dzięki niej doświadczyłem wiele pięknych, otwierających doświadczeń, których nie zamieniłbym na nic innego, jak i poradziłem sobie z nieokiełznaną, zdawało się, słabością do rockandrollowego stylu życia. Na pewnym etapie neoficki ogień ma swoje plusy…dopóki nie stanie się stałym duchowym eskapizmem.
__